W ramach 4. kolejki Ligi Konferencji Europy Jagiellonia Białystok, zgarniająca dotychczas komplet punktów w każdym spotkaniu, przyjechała do Słowenii, by zmierzyć się z mistrzem kraju – NK Celje. Przeciwnikom mistrzów Polski zdarzyło się już stracić punkty z Realem Betis (1:2) i Vitorią Guimarães (3:1). Jak dotąd jedyne zwycięstwo odnieśli z tureckim Basaksehirem, demolując klub Krzysztofa Piątka 5:1. Pomimo to przewidywania zarówno ekspertów, jak i bukmacherów wskazywały, że czeka nas szalone i wyrównane starcie. Z całą pewnością owe przewidywania znalazły ucieleśnienie w meczu.

Nerwowy początek

Adrian Siemieniec nie mógł oczywiście skorzystać z kontuzjowanego Tarasa Romanczuka. Zaskoczeniem była również zmiana na boku obrony, gdzie Moutinho został zastąpiony przez Silvę. Do składu wrócili kluczowi zawodnicy – Sacek i Pululu, którzy odpoczywali przed tygodniem w starciu ze Śląskiem. Nie bez przyczyny wracamy do meczu z wrocławianami. Jagiellonia wyszła na to spotkanie podobnie jak w przypadku piątkowego starcia – ospale, nieudolnie próbując rozgrywać akcje i popełniając przy tym liczne błędy indywidualne. Problem w tym, że dziś drużyna z Białegostoku mierzyła się z rywalem znacznie silniejszym niż Śląsk. Pierwsza, druga, trzecia pomyłka defensywy i szybki gong już na samym początku meczu. Od siódmej minuty mistrzowie Polski musieli gonić wynik.

Po otwarciu wyniku przez Celje, Jagiellonia wciąż nie mogła znaleźć swojego rytmu. Ciężkie okazało się znalezienie punktu zaczepienia, by zameldować się na stadionie rywali mocnym akcentem. Brakowało wszystkiego: organizacji, kreatywności i przede wszystkim pewności w odbiorze. Bardzo duże problemy na prawej stronie obrony miał Michal Sacek, którego Ivan Brnić pokonywał w każdym pojedynku biegowym, non stop kreując sytuację. Gdyby nie fantastyczna postawa Sławomira Abramowicza między słupkami, po dwudziestu minutach mieli byśmy 0:3. Całe szczęście – zawodnicy Celje sami postanowili przystopować.

Przebudzenie

To czego nie udało się osiągnąć na początku spotkania, przyszło wraz z czasem. Drugi kwadrans w całości należał do Jagiellonii. Obraz gry obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Udało się wykreować dwie, czy trzy dobre sytuacje, w których zabrakło jedynie skutecznego wykończenia. Po pół godzinie gry Diaby Fadiga znalazł się w polu karnym i sprytnie zmylił rywala balansem ciała, dając się sfaulować w sposób niemal podręcznikowy. Afimico Pululu nie wykorzystał rzutu karnego, lecz bramkarz odbił piłkę wprost pod jego nogi. Przy dobitce Angolczyk nie pozostawił już cienia wątpliwości, doprowadzając tym samym do remisu.

W końcówce pierwszej połowy gra znacząco się wyrównała, choć z lekką przewagą polskiej drużyny. Oglądaliśmy jednak sporo błędów i zamieszania w środku pola. Warto wspomnieć o stanie murawy, który pogarszał się z minuty na minutę. Pola bramkowe od początku wyglądały gorzej niż ubita ziemia spod trzepaka na osiedlu, a im dłużej trwał mecz, tym więcej można było zauważyć pojedynczych kępek trawy ledwo trzymających się nawierzchni.

Deja vu

Zaraz po gwizdku rozpoczynającym drugą połowę oglądaliśmy powtórkę z początku spotkania. Dużo szarpanych akcji od jednego pola karnego do drugiego, niczym w grze komputerowej. W tym chaosie zdecydowanie lepiej odnalazło się Celje. Jagiellonia wypadła z dobrego rytmu, który złapała przed przerwą, a w jej szeregi ponownie wkradły się demony znane z początku meczu– liczne błędy w rozegraniu, kryciu i odbiorze. Ponownie to gospodarze przejęli kontrolę. Zapach straconej bramki unosił się coraz wyraźniej. Mistrzowie Słowenii potrzebowali zaledwie dziesięciu minut, by wykorzystać swoją przewagę i rozmontować defensywę drużyny prowadzonej przez Siemieńca, wychodząc na prowadzenie.

W odróżnieniu od pierwszej połowy, tym razem nie doczekaliśmy się przebudzenia Jagiellonii. Po wyjściu na prowadzenie Celje uspokoiło tempo gry, czekając na jakiekolwiek zagrożenie ze strony rywali – którego jednak można było szukać ze świecą. Pomocnicy mieli wielkie problemy ze skuteczną aktywacją pressingu i transportowaniem piłki od obrony do ataku, co praktycznie uniemożliwiło budowanie groźnych akcji.

Szaleństwo w końcówce

Władze miasta Białystok powinny zacząć zastanawiać się, czy przed stadionem na Słonecznej nie powinien przypadkiem stanąć pomnik z wizerunkiem Jesusa Imaza. Hiszpan zawodził w tym meczu, był niewidoczny – aż do momentu, gdy Jagiellonia po okresie posuchy wreszcie wyprowadziła kontratak. To właśnie Imaz, z imponującą precyzją, huknął zza pola karnego, doprowadzając do wyrównania. Kilka minut później zachował niesamowity spokój w polu karnym i świetnie znalazł Hansena, który wyprowadził Jagiellonię na prowadzenie.

Radość z bramki nie trwała długo. Piłkarze trenera Riery rzucili się do ataku jak opętani. Ich zaangażowanie szybko przyniosło zamierzone efekty i już po dwóch minutach na tablicy wyników ponownie widniał remis.

Wszystko, co działo się później, to festiwal szaleństwa. Obie drużyny walczyły na boisku jak o życie, tworząc świetne widowisko. Prawdziwe meczycho dla fanów piłkarskich thrillerów. Rwane kontrataki, rollercoaster emocji, heroiczne interwencje i całe mnóstwo kolokwialnej „jazdy na dupie” po obu stronach. Zakończyło się remisem.

Gołym okiem widać obniżenie formy Jagiellonii w porównaniu do okresu sprzed przerwy reprezentacyjnej. Czy można mówić o kryzysie? Na to zdecydowanie za wcześnie, choć Adrian Siemieniec bez dwóch zdań ma nad czym myśleć. Wciąż oglądamy niesamowitą walkę o każdy metr boiska, lecz na dłuższą metę to zdecydowanie za mało. Niektóre błędy są rażące, a jeśli Jaga nie wyeliminuje ich jak najszybciej, punkty – zarówno na arenie międzynarodowej, jak i krajowym podwórku – będą ulatywały z rąk.

NK Celje – Jagiellonia Białystok 3:3

ZOBACZ TEŻ :

Polscy sędziowie robią w dnie odwierty