Częstochowa to miasto bogate w wielu utalentowanych zawodników we wszelakich dyscyplinach. Choć warunki infrastrukturalne oraz inwestycja w sport przez aktualną władzę w wielu przypadkach mocno kuleją, to na szczęście nie przeszkadza to w wychowywaniu kolejnych znakomitych sportowców. Postacią, o której ponownie usłyszała cała Częstochowa (i nie tylko), jest Marcel Posmyk.
Młody i sympatyczny mężczyzna, jakim jest Marcel Posmyk, po tym, jak rok temu wybrał się w trasę rowerową do Rzymu, postanowił przebić to osiągnięcie i tym razem udał się do USA, w legendarną trasę Route 66. Warto jednak nadmienić, jakie były cele tych wypraw, bowiem Marcel chciał przy tym wspomóc organizacje charytatywne, jakimi są Stowarzyszenie Opieki Hospicyjnej Ziemi Częstochowskiej oraz Fundacja Dzieciom „Zdążyć z Pomocą”. Marcel Posmyk oprócz jazdy na rowerze uwielbia sporty walki, a konkretnie MMA; to jego druga równorzędna pasja, natomiast więcej o tym pojawi się w naszej rozmowie.
Co zainspirowało cię do rozpoczęcia charytatywnych wypraw rowerowych?
W sumie nie wiem, co to tak dokładnie było, bo po prostu jeździłem dużo na rowerze i widziałem, że ludzie robią takie akcje, więc stwierdziłem, że czemu by nie zrobić swojej własnej. No i tak wyszło, była pierwsza, teraz druga i podejrzewam, że trzecia też będzie.
Wcześniej próbowałeś mniejszych wypraw na rejonie?
Nic. W ogóle. To tak po prostu wyszło. Jeździłem trochę po górach, tak dla siebie, bo bardzo to lubiłem i zresztą lubię nadal, ale takich wypraw nigdy nie robiłem.
Czy plany na wyprawę do Rzymu pojawiły się już wcześniej?
Byłem w trakcie roku szkolnego, to był luty. Stwierdziłem, że po maturze będę miał fajny czas, więc dobra, przejadę się do Rzymu.
Oprócz tego, że wycieczka miała cel charytatywny, była dla ciebie spełnieniem marzeń?
Kurczę, to nawet przerosło moje oczekiwania. Nie myślałem, że zobaczę tyle rzeczy, że właśnie spełnię marzenia o ujrzeniu tych wszystkich miejsc. Nawet nie liczyłem na to, że tyle przeżyję i że wyjdzie coś tak pięknego.
Jak w Twoim przypadku wyglądało przygotowanie do tych wypraw, do Rzymu i do USA? Pod kątem fizycznym, mentalnym i organizacyjnym?
Na pewno dużo dało mi to, że trenuję sporty walki, więc ta forma fizyczna i psychiczna jest dość dobra. No i dodatkowo zacząłem więcej jeździć na rowerze przed każdą z tych wypraw.
Jak porównałbyś tą pierwszą wyprawę do Rzymu i tą drugą, do USA?
Ta pierwsza była cięższa, bo w ogóle nie miałem doświadczenia. A druga to już w sumie na lajcie. Jedyne, co mnie zaskoczyło, to fakt, że było znacznie cieplej; to właśnie z tym musiałem się najbardziej zmagać, bo tak poza tym forma była idealna. A podczas pierwszej wyprawy musiałem jeszcze poukładać wszystko w głowie, przyzwyczaić się do tego. Nigdy wcześniej nie byłem w ogóle za granicą, więc wyszło tak, że nie dość, że wybrałem się za granicę pierwszy raz, to jeszcze na rowerze, i przejechałem przez pięć krajów: Czechy, Słowację, Austrię, Niemcy i Włochy.
Jazda przez te kraje i góry, które tam są, była pewnie wymagająca.
Tak. Przez Alpy i Dolomity.
Trasę do USA zapewne miałeś opracowaną. Ale jeżeli chodzi o tę trasę do Włoch, czy sam sobie ją opracowałeś, czy ktoś Ci w tym pomógł?
Nie, sam opracowałem. Obrałem te strategiczne miejsca, które chciałbym zobaczyć, takie jak, na przykład, Hallstatt czy jezioro Garda. Jeszcze wcześniej był Wiedeń. Później miałem też plan, żeby zjechać do Rzymu wybrzeżem, tym właśnie od strony Rzymu. Tam zacząłem w Marina di Carrara. No i w sumie tak sam opracowałem sobie drogę, jaką chciałem pojechać.
Czyli po prostu mówisz sobie: „dzisiaj rower”. Patrzysz w mapę, „chcę tu”, i jedziemy.
Tak, tu, tu i jadę. A co będzie po drodze, to będzie.
Co ma być to będzie. Przechodząc już tylko do tej trasy w USA, co się tam działo? Co było największym wyzwaniem? Czy miałeś może jakąś taką nietypową sytuację, która Cię szczególnie zaskoczyła?
Kurczę, było tyle rzeczy, o których nawet nie myślałem. Na przykład takie, że jestem pośrodku pustyni; do cywilizacji jest z 50, 80 kilometrów. Ja wtedy o tym nie myślałem. Ja wiedziałem, że muszę dojechać. Starałem się nie myśleć o tym co będzie, jak rower się rozkraczy. W takiej sytuacji byłbym w dupie, że tak powiem, bo ani ani cienia, ani nic. Ale jechałem i byłem dobrze nastawiony. Były też góry, i też było ciężko, lecz to o to chodzi. Były też wysokości, bo jechałem dość długo. Był taki tydzień, tak na 2500 metrów nad poziomem morza. Mój organizm nie jest przyzwyczajony do tego, więc odczuwałem to wieczorami, że musiałem się bardziej natlenić. No ale było ok.
Gdybyś miał wyrwać jedną kartkę z kalendarza i opisać swoją rutynę podczas tej trasy, to jakbyś to zrobił? Jak opisałbyś i ujął kwestie typu: jak wygląda twój dzień, jak wygląda wyżywienie, nawadnianie się. I ewentualnie potem po zakończeniu tej dniówki – około 150 kilometrów. Pewnie coś tam zobaczyłeś, zwiedziłeś i potem odpoczywałeś?
Najczęściej mój dzień wyglądał tak, że wstawiałem wodę, piłem kawę, jadłem śniadanie. Potem było coś, czego nie lubię zbytnio, czyli ogarnięcie tych wszystkich rzeczy, złożenie namiotu… . Zazwyczaj trochę mi to zajmuje, ale już pomału dochodzę do tej wprawy, i tak w miarę do godzinki się już ogarnę. No i wsiadałem na rower. Początek był taki, że cisnąłem, bo głowa była nastawiona. Mogę to ująć tak, że każdy dzień zaczynałem od zera, bo musiałem dobić do jakiejś tam liczby kilometrów.
No i jechałem tak do 50 km. Później była jakaś tam lekka przerwa. I każdego dnia rano dzwoniłem też do wszystkich; do dziadka, babci, mamy, siostry, znajomych, żeby pogadać. I ten poranek tak uciekał. Później zaczynały się schody. Tak około 12.00, 13.00, bo już była wyższa temperatura. Po drodze odwiedzałem jakieś sklepy, żeby kupić sobie dodatkowe jedzenie. Na stacjach benzynowych zazwyczaj brałem wodę z takich dystrybutorów. Wodę dostawałem za darmo, także to chociaż tyle, że nie musiałem jej kupować. Jeszcze przez większość dnia zachwycałem się widokami i tym, co mnie otaczało. A już po południu do wieczora to były częstsze przerwy. Jechało się już ciężej i też już pomału zaczynałem planowanie, dokąd chcę dojechać, bo po większości dnia mam zakres, czy dam radę zrobić więcej kilometrów czy mniej. No i szukałem miejscowości, w których mógłbym się zatrzymać i bezpiecznie się przespać. Najczęściej podczas wyprawy do USA to były straże pożarne, bo mogłem się rozłożyć u nich na placu, mogłem nawet skorzystać z toalety, łazienki, umyć się. To też bardzo ważne i komfortowe. No i w sumie, jak już dotarłem do tego zaplanowanego miejsca noclegu, to pozostawało ogarnięcie się i zjedzenie tego, co kupiłem po drodze. No i sen. Taka była rutyna.
Mówiłeś, że dostawałeś wodę za darmo, czy że straż umożliwiała ci na przykład korzystanie z toalety. Zatem siłą rzeczy rozmawiałeś z tymi ludźmi. Co mówili? Jak to komentowali, ten twój cel?
Mówili, że jestem zwariowany. Tak patrzyli i nie dowierzali. Na stacjach po prostu wchodziłem i pytałem się, czy mogę wziąć wodę z dystrybutora. No i pozwalali.
Czy miałeś kryzysowy moment, mentalny dołek? Jak sobie z nim radziłeś?
W USA nie miałem dołka. I trochę szkoda, bo liczyłem, że mnie coś dojedzie psychicznie i fizycznie. A nie było niczego z tych rzeczy. Jedynie były momenty, w których myślałem, że już mi się nie chce i najchętniej bym się rozłożył z tym namiotem. Ale nic większego.
Byłeś do tego bardziej przygotowany czy tak działała twoja siła charakteru?
Wydaje mi się, że się przygotowałem. Miałem już nastawienie z tamtej pierwszej wyprawy. Ta siła się pokazała podczas niej, kiedy musiałem się zmagać z nowymi rzeczami. Byłem dwa tygodnie poza domem i musiałem sobie radzić z dala od rodziny. A podczas wyjazdu do USA? Z jednej strony był to drugi koniec świata, ale nie odczułem tego. Wiedziałem, że dojadę i wiedziałem, że co by się nie wydarzyło, to los mi sprzyjał i cały czas sprzyja. I wiedziałem, że dam radę. Jakbym nie mógł jechać, to zacząłbym biec, a jakbym nie mógł biec to bym szedł. Po prostu cały czas do przodu.
Co przekazywali ci bliscy?
Tęsknili bardzo. W większości ja opowiadałem, bo oni mówili, że tęsknią i przekazywali mało motywujące rzeczy, ale wiedziałem, że we mnie wierzą i są zachwyceni tym, co robię. W rodzinie to ja jestem troszkę zwariowany. No i strasznie się martwili, babcia mówiła: „pewnie cię odstrzelą w tych Stanach”.
Starałeś się w miarę często publikować zdjęcia z trasy w social mediach. Jakie miejsca zrobiły na tobie największe wrażenie?
Całe Stany zrobiły na mnie tak ogromne wrażenie, że to jest taki inny świat. Nie mogę wymienić, które miejsce było najlepsze. Cała wyprawa mi się skleja, jest tak spójna, że nie mogę jej podzielić. Nawet nie mogę powiedzieć, do jakiego miejsca bym chętnie wrócił. Wiem, że muszę wrócić prawie do wszystkich.
Jeszcze raz tą samą trasą?
Ale już nie rowerem. Ale wiadomo, do Kalifornii, Arizony, jest tyle miejsc, że muszę tam wrócić.
Kiedy zbliżałeś się do finiszu, miałeś jeszcze wiele do przejechania, wiedziałeś, że to tylko kawałek całej trasy. Co sobie wtedy myślałeś?
Że kozacko to zrobiłem i byłem z siebie dumny. Jeszcze na koniec chciałem sobie powbijać igiełki i w przedostatni dzień zrobiłem 170 kilometrów, a w ostatni 200. Wiem, że jeszcze mogłem podkręcić tempo, tak chciałem się sprawdzić na koniec.
Start był lżejszy, żeby mocniej zakończyć?
Właśnie wystartowałem też konkretnie. Pierwszego dnia było bardzo pod górkę, więc zrobiłem 130. A drugiego i trzeciego po 200. Obawiałem się pustyni Mojave, że będzie tam bardzo gorąco i tych dużych dystansów dzielących mnie od cywilizacji, ale potem zwolniłem i bardziej odpoczywałem.
Co czułeś, gdy dojechałeś?
Milion emocji, ale głównie spokój. Kiedy jechałem, mówiłem sobie, jak się wydrę, kiedy dojadę. Wizualizowałem sobie, co zrobię na końcu. I chyba w tych wizualizacjach te emocje rozładowałem. A dojechałem i pomyślałem: „w końcu”. Już dalej nic nie było. Było tylko jezioro Michigan.
Czy te kilkanaście lat temu myślałeś, że jesteś w stanie dokonać czegoś takiego?
Coś ty, w ogóle nie myślałem o takich rzeczach. Nie myślałem, że jestem w stanie coś takiego zrobić. Kiedy obijały mi się o uszy takie rzeczy, myślałem: „ale kozak”. A w sumie wyszło, że też jestem w stanie je robić.
Powiedziałeś, że myślałeś o trzeciej trasie. Masz już koncepcję, mógłbyś coś zdradzić?
Tak, jeszcze parę dni i tygodni temu nie zdradzałem. Pojawił się pomysł, już go dopracowałem i to będzie za dwa lata. W przyszłym roku odpocznę od wypraw, skupię się na sportach walki. Ale za dwa lata pojeździć w okolicach Nepalu i zdobyć Base Camp pod Everestem. 5300 metrów nad poziomem morza.
Była Europa, potem Ameryka, więc teraz czas na kierunek wschodni.
Została mi Azja, Afryka i Australia. Jeszcze jest plan na przyszłość, żeby na raty cały świat dookoła przejechać. W Stanach mi zostało z Chicago do Nowego Jorku, no i prawie miałbym Stany Zjednoczone na szerokość. A Euroazję to jeszcze kawał drogi.
Wspominałeś o MMA. Traktujesz to hobbystycznie, czy chciałbyś podążyć drogą np. Wawrzyńca Bartnika?
Bardzo bym chciał, Wawrzyniec czy Krystian Szczęsny bardzo mnie inspirują. Staram się, to jest tak naprawdę moja główna pasja. Rower jest tak dodatkowo. Ale i to i to tak bardzo kocham robić, że nie umiałbym wybrać. Chociaż po wyprawach rowerowych moja mobilność bioder jest stricte ukierunkowana na rower i ciężko jest kopnąć. Na rower nie mam presji. Ostatnio nie nakładam na siebie większej presji. Dążę do swoich celów, ale zobaczymy, na co mi ciało pozwoli, jak poukłada się życie.
Będziesz korzystał z ośrodka TOP Team, jak oceniasz pracę, którą włożyli w to Wawrzyniec i jego współpracownicy?
Boże, TOP Team to jest taki poziom… . Nie zobaczyłem niestety sal w Ameryce, choć miałem w planach i wziąłem szczękę ze sobą, bo chciałem tam pójść. Jeżeli chodzi o TOP Team, na skalę Polski ten klub będzie na takim poziomie, że to szok. Jestem tak mega zadowolony i wdzięczny Wawrzyńcowi, że jego team stworzył coś takiego i że ja tu mieszkam i będę mógł z czegoś takiego korzystać. To jest niesamowite. Jak się wejdzie zobaczyć, jak to wygląda, to aż chce się tam potrenować.
Czy masz jeszcze inne hobby poza rowerem i MMA?
Dużo by się jeszcze znalazło. Te dwa to są moje główne pasje. Hobby mam bardzo dużo, wieloma rzeczami się interesuje. Nie zamykam się na dwie rzeczy. Próbuję wszystkiego, życie jest jedno i chciałbym z niego jak najbardziej skorzystać.
Gdzie widzisz siebie za 10 lat?
Rozwijam firmę, buduję. Mam nadzieję, że rozwinie się, tak jakbym chciał. Za 10 lat chciałbym być ustatkowany, żeby firma mi dobrze prosperowała i była zautomatyzowana. W sztukach walki też mam cel. Chciałbym zdobyć pas, mam swój wymarzony, ale nie chciałbym mówić. A z roweru, myślę, że po tych dziesięciu latach, dopiero po tym co osiągnę w sportach walki i w firmie, będę sobie jeździć o tak.
Marcel Posmyk podczas swojej trasy miał okazję poznać po drodze wielu ciekawych ludzi, którzy wykazali się uprzejmością wspierając jego wyczyn. Oprócz tego, w wolnych chwilach poza spełnieniem jego podstawowych potrzeb, oprowadzali go po okolicy, w której się zatrzymywał, a także zachęcali go do codziennych aktywności typu praca w ogródku. Szczegółową codzienną relację z trasy Marcel udostępniał na facebook’owej stronie „Charytatywnie ROUTE 66”, do której można zostać przekierowanym po kliknięciu tutaj. Tam Marcel Posmyk zamieszczał również swoje zdjęcia z trasy. Zachęcamy do odwiedzenia strony.