Po czwartkowych zmaganiach polskich drużyn w europejskich pucharach nadszedł czas na kolejny weekend i siedemnastą kolejkę PKO BP Ekstraklasy. Zainaugurowała ją Cracovia, która na własnym stadionie podejmowała Zagłębie Lubin. Zarówno zaskakująco dobrze prezentujące się w tym sezonie Pasy, jak i przeciętni do bólu Miedziowi przystępowali do tego starcia po dwóch kolejnych porażkach. Spotkanie zapowiadało się więc jako świetna okazja do przełamania złej passy.
DRAMATYCZNY POCZĄTEK ZAGŁĘBIA
Zagłębie Lubin mogłoby udzielać korepetycji z tego, jak nie rozpoczynać meczu. Już w piątej minucie Michał Nalepa starł się z wychodzącym na wolną pozycję Benjaminem Källmanem. Wyraźnie powstrzymał Fina, szarpiąc go za koszulkę. Sędzia Kos początkowo ukarał go żółtą kartką, jednak po chwili otrzymał sygnał z wozu VAR, aby dokładniej przyjrzeć się sytuacji. Werdykt? Czerwona kartka dla defensora gości.
Można doszukiwać się kontrowersji w tym, że Källma również intensywnie walczył o piłkę, mocno pracując łokciem. Sytuacja była specyficzna także dlatego, że zawodnicy starli się w bocznej strefie boiska, choć Nalepa rzeczywiście był ostatnią przeszkodą dzielącą napastnika od bramki Dominika Hładuna. Żaden z obrońców nie asekurował Nalepy. Kuriozum. Analizę samego faulu pozostawmy jednak ekspertom. Faktem jest jednak, że Zagłębie prawie od samego początku musiało mierzyć się z zespołem grającym w przewadze.
W nowych, korzystnych warunkach świetnie odnalazła się Cracovia. Fabian Bzdyl (rocznik 2007), dla którego był to pierwszy występ w podstawowym składzie w Ekstraklasie, rozegrał dwójkową akcję z Ólafssonem. Mijając obrońców jak tyczki, z niesamowitą swobodą dopadł do piłki w polu karnym i wyprowadził zespół Dawida Kroczka na prowadzenie. Z całą pewnością młody zawodnik zapamięta to spotkanie na długo. Trudno wymarzyć sobie lepsze wejście w nową rolę – podobnie jak trudno zliczyć liczbę błędów defensywnych Zagłębia w tej akcji.
BRAK EMOCJI – NUDA, NUDA I JESZCZE RAZ NUDA
Czerwona kartka wyraźnie zdeterminowała przebieg pierwszej połowy. Zdobyta przez Cracovię bramka wprowadziła spokój w jej szeregi, a gra w przewadze pozwoliła gospodarzom na kontrolowanie tempa meczu. Zagłębie natomiast częściej zaskakiwało błędami samych siebie niż rywali. Pomimo prób stworzenia zagrożenia pod bramką przeciwnika, prezentowali się momentami wręcz groteskowo – ślizgając się, kuriozalnie tracąc piłkę lub nabijając przeciwników przy strzałach z dystansu. Henrich Ravas musiał interweniować zaledwie raz, kiedy Marek Mróz oddał strzał z około 25 metrów, który bez trudu wpadł w ręce słowackiego golkipera.
Tempo całej pierwszej połowy było niesamowicie niskie, a obraz gry sprawiał wrażenie, jakby zbliżała już 90. minuta. Oba zespoły spacerowały lub dreptały, bez większej determinacji w destrukcji i w akcjach ofensywnych. Poziom emocji był porównywalny do obserwowania kropel deszczu spływających po szybie podczas jazdy w ulewie. Jeżeli komuś na stadionie im. Marszałka Piłsudskiego przymknęło się oko – trudno się temu dziwić.
CRACOVIA WYPUSZCZA ZWYCIĘSTWO Z RĄK
Oba zespoły rozpoczęły drugą połowę nieco bardziej aktywnie, choć różnica w intensywności gry była ledwie zauważalna. Po pierwszym kwadransie najciekawszym wydarzeniem na boisku pozostawało chwilowe przerwanie meczu spowodowane odpaleniem rac przez kibiców. Poza tym mieliśmy do czynienia z całą masą futbolowego dziadostwa, do którego każdy fan polskiej Ekstraklasy zdążył się przyzwyczaić. Apogeum niedokładności – strzały szybujące w trybuny lub wychodzące na aut, a także dryblowanie powietrza, stały się symbolicznymi obrazkami tego meczu. Dodatkowo, bardzo śliskie boisko potęgowało chaos – piłkarze co chwilę tracili równowagę i zwyczajnie gubili piłkę.
Na palcach jednej ręki można policzyć sytuacje, w których którakolwiek z drużyn wykreowała sobie klarowną okazję. Cracovia parokrotnie miała szansę, by podwyższyć prowadzenie, lecz brakowało jej wykończenia. Zagłębie, grając w dziesiątkę, nie potrafiło znaleźć drogi do bramki. Mało tego, Miedziowi nie oddali ani jednego celnego strzału na przestrzeni całej drugiej połowy. Obraz nędzy i rozpaczy.
Aż w końcu przyszedł doliczony czas, gdy to Jarosław Jach, w jedynej groźnej akcji Zagłębia w tym meczu, doprowadził do wyrównania. Coś niesamowitego! Zwrot akcji nastąpił w momencie, gdy nic na to nie wskazywało. Właśnie za to kochamy Ekstraklasę!
Cracovia przede wszystkim nie zrobiła zbyt wiele, aby swoje prowadzenie powiększyć, a gra z jednobramkową przewagą to zawsze – nawet w przypadku gry z nieobecnym Zagłębiem – taniec na ostrzu noża. Pokarało drużynę Kroczka w końcówce.
Obstawianie, czy za tym remisem pójdzie fala lepszych występów Lubinian, jest niczym wróżenie z fusów. W tej drużynie nigdy nic nie wiadomo. Od miesięcy, a może i od lat, klub ten prezentuje się przeciętnie, a za wygranymi nie idzie żadna konsekwencja. Bezstronny widz po prostu przechodzi obok Zagłębia obojętnie.
Cracovia – Zagłębie Lubin 1:1
ZOBACZ TEŻ :
Vassiljev trenerem Flory Tallinn. Czy poradzi sobie w nowej roli?